"SPRAWIEDLIWI WŚRÓD NARODÓW ŚWIATA" MARTA I WŁADYSŁAW MIAZGOWICZOWIE WE WSPOMNIENIACH CÓRKI KRYSTYNY MIAZGOWICZ-ŚLEZIŃSKIEJ |
MOI RODZICE Marta Miazgowicz z domu Wianecka Urodziła się 01. 12. 1917 r. w Żabnie gm. Radomyśl nad Sanem, jako córka Marianny z d. Gębala i Franciszka Wianeckich. Miała troje rodzeństwa: siostrę Annę i braci - Jana i Adama. Jej rodzice byli rolnikami, właścicielami dużego gospodarstwa wyposażonego w niezbędne na owe czasy maszyny i sprzęt. Przez pewien czas ojciec był wójtem, zwracał uwagę na wzajemną pomoc, sam dając jej przykład. Użyczał sąsiadom swoich maszyn, a oni pomagali mu w pracach polowych. Osiągane dochody były przeznaczane na rozwój gospodarstwa oraz kształcenie dzieci. Marta uczęszczała kolejno do szkół w Żabnie, Radomyślu i Rozwadowie, a następnie do gimnazjum w Nisku. Ukończyła je w roku 1937, zdając egzamin maturalny i uzyskując świadectwo dojrzałości. W Nisku poznała Władysława Miazgowicza, pracownika Urzędu Skarbowego i 29 lipca 1937 r. wyszła za niego za mąż. Ślub odbył się w kościele parafialnym w Radomyślu.
Władysław Miazgowicz Urodził się 28. 06. 1911 r. w Kamieniu Prusinie, jako syn Walerii z d. Socha i Józefa Miazgowiczów. Miał pięcioro młodszego rodzeństwa: Marcina, Emilię, Stanisławę, Józefę i Eugeniusza oraz starszego przyrodniego brata Józefa. Rodzice byli rolnikami, a także właścicielami dobrze prosperującego sklepu. Dorastał więc we względnie zamożnej rodzinie, mając obowiązki typowe dla wiejskiego chłopca: w domu, gospodarstwie, a potem w szkole. Do roku 1918 Kamień znajdował się w zaborze austriackim i z tego okresu do końca życia Władysław wspominał tragiczne zdarzenie, którego był świadkiem jako czterolub pięcioletnie dziecko. Wydarzenie to związane było ze sklepem jego ojca, którego działanie bardzo nie podobało się handlującemu na tym terenie żydowskiemu sklepikarzowi. Chcąc doprowadzić do jego likwidacji, fałszywie oskarżył właściciela o jakieś przestępstwo i wraz z austriackim żandarmem przyszedł „wymierzyć sprawiedliwość”. Nie wiadomo, czy pobicie do nieprzytomności (na oczach żony i małego synka) właściciela sklepu było jedynym „zadośćuczynieniem” i czy pomogło oskarżycielowi zwiększyć dochody, ale sklep się ostał i potem w wolnej Polsce działał bez przeszkód. Jednak pobity skutki „wizyty” odczuwał do końca życia, a zmarł w 1940 roku w wieku 63 lat[1]. Władysław naukę pobierał w wolnej już Polsce. Po skończeniu szkoły w Kamieniu uczęszczał do Gimnazjum w Nisku, w którym w roku 1931 zdał egzamin maturalny i uzyskał świadectwo dojrzałości. Po maturze odbył roczną czynną służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy we Włodzimierzu Wołyńskim, którą ukończył w 1932 r. jako oficer rezerwy artylerzysta. Następnie rozpoczął studia na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie na wydziale prawa. Ze względów zdrowotnych przerwał je już po trzech latach i podjął pracę w Dziale Katastralnym w Urzędzie Skarbowym w Nisku. Tam poznał wspaniałą dziewczynę, uczennicę tego samego gimnazjum, do którego wcześniej uczęszczał - Martę Wianecką. W roku 1937, po zdaniu przez nią egzaminu maturalnego, 29 lipca młodzi zawarli związek małżeński.
CZAS WOJNY Młode małżeństwo zamieszkało w Nisku. Mąż nadal pracował w Urzędzie Skarbowym, a żona ukończyła roczny kurs handlowy, zorganizowany w Nisku dla przyszłych pracowników powstającej Stalowej Woli. We wrześniu 1938 roku przyszło na świat ich pierwsze dziecko, córka Krystyna, czyli ja. W październiku radość z powiększenia rodziny została przytłumiona śmiercią Marianny Wianeckiej, mojej Babci. Rodzinne szczęście trwało rok i zostało przerwane przez wybuch II wojny światowej. Ojciec otrzymał kartę mobilizacyjną z w rozkazem stawienia się w Jarosławiu, gdzie stacjonował 24. Pułk Artyleryjski. Jego bateria była gotowa do wyjazdu na front 7 września i wtedy wszystko zostało zbombardowane; koszary i dworzec kolejowy, na którym stał pociąg z żołnierzami, końmi, armatami i całym sprzętem bojowym. Wagony zostały rozbite, a tory kolejowe uszkodzone. Pospiesznie gaszono pożary, opatrywano rannych i ewakuowano cały garnizon, gdyż wojska nieprzyjaciela zbliżały się do miasta. Ojciec został ranny w nogę, ale nie opuścił swojego pułku. Nocami (w dzień drogi były ostrzeliwane i obrzucane granatami z samolotów) wycofywano się na wschód do Tarnopola, gdzie organizowano obronę wraz z tamtejszym garnizonem. Po najeździe wojsk sowieckich 17 września Wojsko Polskie otrzymało rozkaz przekroczenia granicy i udania się do Rumunii lub na Węgry. Ale już 18. podczas marszu rozpoczął się ostrzał na tyłach wojska przez artylerię sowiecką. Wobec braku rozkazu walki i podpisania paktu o nieagresji Polacy się nie bronili i sądzili nawet, że otrzymali pomoc. Zrozumieli, co się stało, gdy rozpoczęło się rozbrajanie wojska, izolacja i natychmiastowa wywózka oficerów. Ojciec nie będąc w mundurze oficerskim (brakowało mundurów po bombardowaniu w Jarosławiu), z ranną nogą, został potraktowany jak „zwykły” żołnierz i po kilku dniach przetrzymywania bez jedzenia i picia zwolniony razem ze wszystkimi do domu. Przy pomocy dobrych ludzi, ze względu na stan rannej nogi (groziła mu amputacja), dotarł do Garnizonowej Izby Chorych w Brzeżanach, w której otrzymał pomoc i po 6 dniach został skierowany do dalszego leczenia w Jarosławiu. Nie skorzystał z tej kuracji (skutki odczuwał do końca życia), obawiał się bowiem o rodzinę. Gdy przekroczył linię demarkacyjną między Sowietami a Niemcami, ci ostatni natychmiast osadzili go w obozie jenieckim w Zamościu. Po przeszło miesiącu ze względu na znajomość języka niemieckiego został zwolniony z poleceniem stawienia się do pracy w Urzędzie Skarbowym w Nisku. Tak też uczynił. Niedługo po powrocie, w lutym 1940 r. umarł mu Ojciec - Józef (mój dziadek). Praca zmniejszała ryzyko aresztowania, ale go nie likwidowała. Już latem 1940 r. nastąpiły aresztowania i wywózka do Oświęcimia najbardziej znanych obywateli oraz wielu młodych, rówieśników moich Rodziców. W roku 1941 naczelnikiem Urzędu Skarbowego został Ukrainiec, który zwolnił Ojca z pracy. Sytuacja była więc groźna - bezrobotny, do tego inteligent, mógł zostać aresztowany w każdej chwili. Wtedy zadziałał Ojciec Mamy (a mój Dziadek). Franciszek Wianecki we wsi Żabno wynajął Rodzicom mały domek wiejski z usytuowaną na podwórku ubikacją oraz zabudowaniami gospodarczymi, a także aby mogli się wyżywić, dał do uprawy dwie morgi pola. Domek posiadał dwoje drzwi wejściowych: frontowe i gospodarcze od strony podwórka, z których korzystaliśmy. Stał na rozdrożu, w dość eksponowanym miejscu, bowiem w odległości ok. 10 m znajdował się sklep, w którym posiadacze kartek zaopatrywali się we wszystkie potrzebne dożycia artykuły i w którym bardzo często bywali Niemcy. Ogrodzenie było niskie, więc otoczenie obejścia było doskonale widoczne z zewnątrz. Jednocześnie dom był nieco odizolowany, gdyż od budynków sąsiadów oddzielało go z jednej strony pole, a z drugiej ogród, a z tyłu za zabudowaniami gospodarczymi, stodołą, stajnią i szopą również były pola. To miało swoje znaczenie. W tym domku mieszkaliśmy do 1945 r. Gdy przeprowadziliśmy się do Żabna, nie miałam jeszcze trzech lat, nie pamiętam więc początków naszego pobytu. Wiem tylko, że Ojciec cały czas się ukrywał, gdyż jego aresztowanie było ciągle bardzo możliwe. To, co teraz o przedstawię, wiem z relacji Rodziców. Żołnierze niemieccy nie tylko bywali w pobliskim sklepie, ale też przeprowadzali różne akcje, poszukując przede wszystkim młodych mężczyzn. Według słów Mamy wtedy w całej wsi panowała pełna lęku, grobowa cisza, niezakłócana nawet szczekaniem psów. W jednej z takich akcji złapano i Ojca. Prowadzono go przez całą wieś do punktu zbornego, gdzie w szeregu stało już wielu innych ludzi. Przez całą drogę szłam za Nim płacząc i głośno go wołając i ten płacz małego dziecka słychać było w całej wsi. Gdy tylko Ojciec stanął w szeregu, podeszłam do swojego tatusia, wzięłam go za rękę i przyprowadziłam do domu. Żołnierze w tym momencie odwrócili głowy. Reszta zatrzymanych została wywieziona do obozu w Treblince. Tego zdarzenia zupełnie nie pamiętam, ale późniejsze - tak. Na przykład wycelowane we mnie karabiny, gdy na widok idących przez podwórko żołnierzy niemieckich szukających Ojca, schowałam się pod stół w pokoju, a zwisający ze stołu obrus był podnoszony skierowanymi w moją stronę karabinami. Ale nie było to jakieś traumatyczne przeżycie, Ojca nie było w domu, wszystko dobrze się skończyło. Mieszkaliśmy na wsi, nie byliśmy więc nigdy głodni, ale życie było bardzo ciężkie. Całe nasze gospodarstwo to dwie morgi (ok. 1,2 ha) pola, koza, kilka królików i kur. W miarę swoich możliwości pomagał nam Dziadek, ale nie były one duże, rolnicy bowiem musieli oddawać okupantowi tzw. kontyngenty ze zboża, ziemniaków, bydła i świń. Zwierzęta były kolczykowane i nie było możliwości wykorzystywania ich we własnym gospodarstwie. A do życia potrzebna była nie tylko żywność, ale i artykuły przemysłowe, zwłaszcza dla dzieci, które nic sobie nie robiły z tego, że jest wojna i po prostu rosły. Pamiętam, jak nie mając już butów, chodziłam, a raczej człapałam w o wiele za dużych butach Mamy, chociaż one miały rozmiar tylko 35. Organizowano więc wyjazdy do Warszawy z „wygospodarowanymi” artykułami spożywczymi i po ich sprzedaży kupowano to, co było potrzebne. W taki sposób stałam się właścicielką upragnionych bucików. Takie „wycieczki” były jednak bardzo rzadkie i ogromnie ryzykowne, ponieważ w pociągach, a także w samej Warszawie Niemcy przeprowadzali rewizje i w razie wykrycia nielegalnego przecież handlu, dokonywali natychmiastowych rozstrzeliwań albo wywozili do obozu. W sytuacjach zagrożenia w zdecydowanej większości można było liczyć na pomoc zupełnie obcych ludzi. Ale nie zawsze, byli niestety i wśród Polaków pazerni zdrajcy. Na jednego z nich trafiła nasza Mama, która wraz ze swoją kuzynką wiozła żywność do Warszawy, tym samym pociągiem, którym jechali na front niemieccy żołnierze. W pewnym momencie podszedł do nich polski kolejarz, chyba kierownik pociągu, który oświadczył, iż wie, że one „jadą na handel” i zażądał oddania „towaru”, w razie odmowy grożąc wydaniem ich niemieckim żandarmom na najbliższej stacji. Chwalił się przy tym, że dzień wcześniej podczas ulicznej łapanki o schronienie w jego domu prosiła kobieta mająca bańkę śmietany, a on, ponieważ nie chciała jej oddać - wydał ją w ręce Niemców. Nie było żartów i nie było chwili do stracenia. Mama, znając język niemiecki, natychmiast poszukała niemieckiego oficera odpowiedzialnego za wojsko, powiedziała, że jest żoną żołnierza, że powodem jej wyjazdu jest zaopatrzenie małego dziecka i przedstawiła sytuację, w jakiej wraz z kuzynką się znalazły. Był oburzony i wziął je pod swoją opiekę. Na stacji, gdy pociąg zwalniał, dał znak do dalszej jazdy uniemożliwiając wejście kontroli. Na pożegnanie otrzymały ciepłe skarpetki i kilka innych drobiazgów. Taka postawa wśród Niemców zdarzała się bardzo rzadko, ale miała miejsce i trzeba ją odnotować. Rzadko zdarzała się jednak również tak negatywna postawa wśród Polaków, jak tego pracownika kolei, kiedy nie miały znaczenia narodowość i pochodzenie ofiar, liczył się tylko zysk. A może także satysfakcja z poczucia władzy? Nie wiem.
W marcu 1942 roku nasza rodzina powiększyła się o moją siostrę, Teresę. Życie było coraz trudniejsze, do tego wzmagał się terror, drastycznie ograniczano prawa Żydów, nie wolno im było się przemieszczać, nie wszędzie mogli mieszkać, tworzono getta, a za pomoc w ich ukrywaniu lub podaniu choćby szklanki wody czy kromki chleba groziła śmierć. Tylko w Polsce. W takiej panującej atmosferze grozy, w lipcu 1942 r. mój Dziadek Franciszek Wianecki wraz z synem Janem poszli na pole suszyć zboże po nocnej burzy i w kopie żyta znaleźli dwie śpiące kobiety. Były to Żydówki, córki Jakuba Schreibera, kupca z Rozwadowa, u którego Dziadek kupował narzędzia potrzebne w gospodarstwie[2] . Uszły one z przeprowadzonego przez Niemców pogromu Żydów w tym mieście. Jedną z nich była Regina, gimnazjalna koleżanka Mamy, a drugą jej siostra Helena. Ucieszyły się ze spotkania, znały bowiem Dziadka i Wuja, którzy po skończonej pracy wieczorem przyprowadzili je do Mamy. Kiedy umyły się i zostały nakarmione, opowiedziały o swoich przeżyciach. Podczas rodzinnej narady trudno było uzgodnić plan ratunkowy, sytuacja zdawała się być bez wyjścia: gdyby zostały zatrzymane przez Niemców poza naszym domem - oznaczałoby to pewną śmierć dla nich, a zatrzymanie w naszym domu - śmierć dla nich i całej naszej rodziny. Lokalizacja domu uniemożliwiała ich stały pobyt. Tymczasowo zostały u nas, ukryte wraz z Ojcem w przygotowanej wcześniej na wypadek łapanki kryjówce znajdującej się pod słomą w stodole. Na tym etapie i ja, chociaż nie miałam jeszcze czterech lat, brałam czynny udział w akcji ratunkowej. Podczas jednej z akcji poszukiwania przez Niemców Żydów i młodych mężczyzn ukrywająca się trójka była w kryjówce, ale w pokoju na stole leżały dokumenty Ojca - dowód jego obecności w obejściu. Znowu sytuacja bez wyjścia, przy furtce stał niemiecki żołnierz z karabinem odbezpieczonym do strzału, wyjście więc dorosłego z domu, było jednoznaczne ze śmiercią. Wtedy usłyszałam od Mamy: „Słuchaj Krysiuniu, Tatuś jest w stodole, tutaj są jego dokumenty, musisz je zabrać, wyjść na podwórko, udawać, że się bawisz, wejść do stodoły, dać dokumenty i powiedzieć, że są Niemcy”. I zrobiłam to. Co ciekawe, nie pamiętam całej akcji (poza widokiem dokumentów, słów Mamy i pobytem na podwórku), ani tego, że Ojciec nie był wtedy sam, bo dla mnie on był najważniejszy. Dopiero po latach dowiedziałam się, że były tam także Schreiberówny. Takich chwil grozy było wiele, niebezpieczeństwo zbliżało się bardzo szybko. Uświadomiła to mieszkająca w pobliżu kuzynka Mamy, która pewnego dnia przyszła z ostrzeżeniem: „Marto, ludzie mówią, że u Ciebie są Schreiberowe Żydówki”. To był już alarm. Postanowiono więc, że jedna z sióstr pojedzie do brata Mamy - Jana Wianeckiego, mieszkającego w oddalonej o około 15 km wsi Dąbrówka. Była to Regina, która jako uczennica rzadziej sprzedawała w sklepie, była więc większa szansa na jej ukrycie. Najmłodszy z rodzeństwa Wianeckich, 17-letni Adam, nocą, aby nie spotkać ludzi, zawiózł ją rowerem po wale wzdłuż brzegu Sanu do nowego miejsca. Wyjazd Reginy nie zmniejszył jednak niebezpieczeństwa. Została Helena, młoda mężatka, która w dniu pogromu straciła kontakt z mężem, jednak nadzieja, że również jemu udało się ujść cało, kazała jej go szukać. Trzeba było znaleźć bezpieczne miejsce w pobliżu Rozwadowa, a to wymagało czasu. Po kilku spokojnych dniach Niemcy ponownie przyjechali do wsi szukając Żydów. W samo południe pani Helena obserwując zza firanki drogę, zobaczyła niemieckiego żołnierza z karabinem stojącego u furtki wejściowej. W domu byli wtedy wszyscy: ona, Rodzice, ja i 4-miesięczna Terenia. Helena wpadła w popłoch, stwierdziła, że nie ma prawa nas narażać i ruszyła w kierunku drzwi, aby dobrowolnie oddać się w ręce Niemców. W pierwszym momencie Rodzice stali jak sparaliżowani, ale po chwili oboje się zerwali i ją zatrzymali. Mama stwierdziła: „Cokolwiek się stanie, nie puszczę pani”. Została. Niemcy dokładnie przeszukali sąsiedni dom, pobliskie obstawili żołnierzami, a do naszego nie weszli. To zdarzenie pani Helena potraktowała jako znak, że nie powinna u nas dłużej przebywać. I znowu (zgodnie z jej życzeniem, aby być jak najbliżej Rozwadowa) brat Mamy, Adam wiózł ją w nocy rowerem do wsi Kępa, w której mieszkała dalsza rodzina Mamy. Kępa leżała naprzeciw Rozwadowa, po drugiej stronie Sanu. Sytuacji ekstremalnych było tak wiele, że opisanego zdarzenia Rodzice zupełnie nie pamiętali, przypomniała je pani Helena podczas spotkania po zakończeniu wojny. Przed rozstaniem siostry uzgodniły, że będą się ze sobą kontaktować poprzez moich Rodziców, a jeżeli przeżyją, to po wojnie u nich się spotkają. Losy ich były różne. O pani Helenie wiem bardzo niewiele, poza tym, że została wywieziona do Niemiec na roboty i tam pracowała do końca wojny. Pani Regina utrzymywała kontakt z Mamą przez cały czas. Najpierw przez wujka Janka, który uzyskał dla niej metrykę chrztu i kenkartę, czyli dowód osobisty pozwalający na przemieszczanie się. Uznano, że najbezpieczniejszym dla niej będzie wywiezienie na roboty do Niemiec i do tego dążono. Podczas podróży pociągiem, na jednej ze stacji została zatrzymana przez niemieckich żandarmów i wywieziona do niemieckiego obozu pracy, w którym sortowano rzeczy po więźniach z obozów koncentracyjnych[3] . Przez cały czas pobytu w obozie korespondowała z Mamą i opisywała, w jakich warunkach żyje i pracuje. Chociaż daleko, tam też była otoczona opieką, otrzymywała od nas paczki żywnościowe, które były dla niej wielką pomocą. Nie były one duże, ich ciężar nie mógł przekraczać 1 kg, zawierały suchary, kaszę, fasolę, czasem tytoń czy mąkę dostarczaną nam przez Dziadka i produkty uskładane z „przydziału kartkowego”. Ten kontakt był dla pani Reginy bardzo ważny, świadczył o tym, że poza obozem miała bliskich, rodzinę. Trzeba dodać, że będąc Żydówką, w szkole razem z katolikami uczęszczała na lekcje religii, znała więc zasady naszej wiary i znała podstawowe modlitwy. Jednak nie uchroniło to jej przed kłopotami, w liście napisała, iż czuje się bardzo zagrożona, gdyż jedna z robotnic zaczęła podejrzewać, że jest Żydówką i rozpowiadać tę informację. Ojciec napisał wtedy list do pani Reginy jako jej narzeczony i załączył swoje zdjęcie (a nie był absolutnie typem semickim)[4]. To ją uratowało jeszcze raz. Po zakończeniu wojny, już 10 maja pani Helena przyjechała do nas z Berlina, otrzymała adres siostry i na tym opieka Rodziców się skończyła. Nie znam późniejszych losów pani Heleny, ale wiem, że informacje o niej i od niej Mama miała[5]. Pani Regina pozostała w Niemczech i do końca życia mieszkała w Monachium, gdyż wyszła za mąż i miała córkę. Po mężu nosiła nazwisko Mentlik[6]. Cały czas utrzymywała kontakt z Mamą i to ona wystąpiła o przyznanie Rodzicom medalu „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. Otrzymali go dopiero 56 lat po tych tragicznych wydarzeniach, w 1998 roku. W roku 2011 Knesset przyznał Rodzicom honorowe obywatelstwo Izraela, ale dla Mamy już pośmiertnie, zmarła bowiem 14 marca 2007 roku w wieku 89 lat, a 100-letni już Ojciec nie mógł osobiście odebrać dokumentów, bowiem poprzedniego dnia uległ wypadkowi i przebywał w szpitalu. Odebrałam je więc ja, a po uroczystości pan ambasador pojechał do mojego Ojca, aby osobiście podziękować za to, co Rodzice uczynili. Szczerze przy tym przyznał, że nie wie, czy jego byłoby stać na takie postępowanie[7]. Powiedział to również publicznie. Ojciec zmarł 9 miesięcy później - 27 marca 2012 roku i jedynym żyjącym uczestnikiem tych wojennych wydarzeń jestem ja. Ale moja wiedza o nich jest fragmentaryczna, byłam przecież małym, niespełna 4-letnim dzieckiem. Wróćmy jednak do czasów wojennych. Po opuszczeniu naszego domu przez panie Schreiber życie toczyło się nadal i nie było ani spokojne, ani bezpieczne. Nie było co prawda tak ekstremalnych sytuacji, jak poprzednie (albo ja o nich nie wiem), ale niebezpieczeństwo stale było realne, zwłaszcza że rozpoczęła się współpraca z partyzantką. Nie wiem od kiedy, w jakim zakresie i z jaką formacją: Armią Krajową czy Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Przypuszczam, że były to NSZ, które przecież powstały w 1942 r. Ojciec był już wtedy posiadaczem kenkarty ze zmienionymi danymi osobowymi i to pozwoliło mu się przemieszczać, co miało duże znaczenie. Z tego okresu zostały mi w pamięciczęste nocne wizyty bardzo miłych ludzi (wśród nich znajdowały się i kobiety), które były krótkie i nigdy nie trwały do rana, czego bardzo żałowałam. Świadczy to o włączeniu się Mamy w działalność konspiracyjną. Propozycje takiej działalności w formie prowadzenia zajęć na tajnych kompletach, nauczania miała już w Nisku, ale przeprowadzka do Żabna to uniemożliwiła. W lutym 1943 r. rodzinę Ojca dotknęła kolejna strata: w wieku 20 lat w Oświęcimiu została zamordowana Jego siostra Stanisława, a rok później z powodu choroby płuc, w wieku 24 lat zmarła druga siostra Emilia Boguń, osieracając malutkiego synka Zdzisława. W tych trudnych chwilach, dzięki posiadaniu kenkarty, Ojciec mógł na rowerze pokonywać odległość ok. 40 km i być wsparciem przede wszystkim dla swojej Mamy, a mojej Babci. Na szczęście więcej wojennych ofiar ta rodzina już nie poniosła. Mamy rodzina przetrwała okupację w komplecie, nasza również. Ale wiemy, że nadchodzący front uratował nam życie, bowiem byliśmy przeznaczeni przez Niemców „do likwidacji”. Był to skutek donosu. Nie znamy jego treści, znamy natomiast autora, ale tej wiedzy Rodzice nigdy nie wykorzystywali do złożenia jakiejkolwiek skargi, nie chcieli zemsty ani odwetu. Zaraz po zakończeniu wojny człowiek ten wraz z rodziną wyjechał z Żabna na drugi koniec Polski, a jego dzieci nie mają pojęcia o wojennej przeszłości Ojca, chociaż miały z nami kontakt. Rodzice dbali, aby ta wiedza do nich nie dotarła. W lecie 1944 roku przez wieś przeszedł front i stacjonował w niej sztab I Frontu Ukraińskiego. Jeden z dowódców zajął reprezentacyjny pokój w naszym domu, a nam pozostawiono mały pokój i kuchnię. Jego sympatyczny ordynans miał na imię Wasyl, a w obejściu było wielu żołnierzy, ale nie było żadnych awantur. To był względnie spokojny czas dla naszej rodziny. Działania wojenne postępowały i sztab przeniósł się do następnej wsi, a po kilku dniach wkroczyły oddziały wojsk NKWD. Sytuacja się zmieniła, dowództwo również stacjonowało w naszym domu, z którego nas (rodziców z dwójką małych dzieci) chciano wyrzucić do stajni. Tak postąpiono z Ojcem, natomiast spodziewająca się trzeciego dziecka Mama na to nie pozwoliła. Stwierdziła, że tego nie uczynił nawet okupant i ona z dziećmi w mieszkaniu pozostanie. Musieli się zgodzić i brat urodził się w grudniu tegoż roku. Ale za tę postawę zapłaciła wysoką cenę. Przez drzwi łączące pokoje słychać było prowadzone przez NKWD trwające godzinami przesłuchania i widać było spływającą do nas krew. Do tego dochodziły prośby wielu ludzi o wstawiennictwo za przesłuchiwanymi i więzionymi w ziemiankachznajdujących się na sąsiednim polu, wśród których było wielu mieszkańców okolicznych wsi. To musiało zostawić swój ślad, nie tylko w psychice Mamy, ale także mającego się narodzić dziecka. W latach późniejszych w rozmowach wracała do tych tragicznych wspomnień. Z tego okresu zapamiętałam po raz drugi wycelowany we mnie karabin - przez żołnierza NKWD. Otóż wtedy, przy braku energii elektrycznej do oświetlenia używano lamp naftowych, a my mieliśmy piękną dużą mosiężną lampę, która spodobała się jednemu ze stacjonujących żołnierzy o imieniu Iwan. „Pożyczył” ją i oczywiście nie oddawał, a upominanie się zaczynało być niebezpieczne i gdy został przeniesiony do innego domu, Rodzice posłali mnie po jej odbiór. Bardzo się zdenerwował, był pijany, odbezpieczył więc skierowaną w moim kierunku broń i gdyby nie jego koledzy, doszłoby do masakry. Oczywiście więcej już nie poszłam, a lampy nigdy nie zobaczyliśmy i nie muszę dodawać, że odczuwaliśmy jej brak. Formacja NKWD była w Żabnie do końca wojny. Moje wspomnienia z tego okresu są dość jednostajne, poza kilkoma faktami, które utkwiły mi w pamięci. Teraz oceniam, że czułam się swobodnie wśród żołnierzy frontowych, w przeciwieństwie do tych z NKWD. Pomagałam Wasylowi, na podwórku uczyłam oficerów języka polskiego (polskich liter i piosenek), a wśród nich i tej o obrońcach Lwowa, zaczynającą się od słów: „Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją i ćwirkają bolszewikom, że się ich nie boją, nic, a nic...”. Nie były to bezpieczne słowa, ale skąd miałam o tym wiedzieć? Chciałam jak najlepiej. Na szczęście Mama skierowała moją uwagę na kolędy i inne teksty, również patriotyczne, ale bezpieczniejsze. Znałam ich wiele. Pamiętam również płacz jednego z żołnierzy, gdy chyba na urodziny dostał paczkę od matki, a w niej 3 ziemniaki, które odjęła sobie od ust i przekazała je synowi, sądząc że on cierpi równie wielki głód jak ona i pozostali mieszkańcy Leningradu (dawniej i dziś Petersburga). Przypuszczam, że właśnie ze świadomością głodu w Rosji ma związek postępowanie jednego z pijanych żołnierzy, który w towarzystwie kilku kolegów wszedł do naszego mieszkania i widząc kilka osób siedzących przy nakrytym stole, odbezpieczył broń z zamiarem jej użycia, ale na szczęście znalazł się jeden przytomny, który do tego nie dopuścił. W tym właśnie czasie poniosłam straty, które bardzo odczułam, straciłam mianowicie ulubioną kozę - Baśkę, którą kopnął wojskowy koń i psa Pikusia, który zdziczał i zdechł z tęsknoty za mną. Z pieskiem nawet w szkole stanowiliśmy nieodłączną parę, ale ja zachorowałam i ze względu na bardzo ciężki stan, lekarz nie pozwalał na nasz kontakt. Psa znaleziono w końcu na polu w pobliżu domu. Bardzo to przeżyłam. PO WOJNIE Po zakończeniu wojny Ojciec rozpoczął poszukiwania pracy. Znalazł ją w Katowicach. Otrzymał przydział na mieszkanie zajmowane przez Niemki szykujące się do wyjazdu z Polski, poprosił je o przygotowanie pokoju dla swojej rodziny, po którą się wybierał i otrzymał od nich klucze do mieszkania. Klucze przekazał znajomemu, prosząc o zabezpieczenie mieszkania W razie wcześniejszego wyjazdu Niemek i pojechał po nas. Nie wiem, jak długo trwały przygotowania do wyjazdu, trzeba było zlikwidować gospodarstwo, spakować wszystkie potrzebne rzeczy łącznie z meblami, załatwić transport kolejowy i dojazd do najbliższej stacji kolejowej. Jak wiele innych rodzin, podróżowaliśmy w wagonie towarowym, w którym toczyło się „normalne” życie, łącznie z gotowaniem, spaniem i praniem, było przecież kilkumiesięczne dziecko. Jak długo trwała ta podróż, nie mam pojęcia, ale na tyle długo, że po przybyciu zastaliśmy mieszkanie zajęte przez tego, który miał zabezpieczyć nasze interesy. Musieliśmy jechać dalej, do Gliwic i w tym wagonie, w którym podróżowaliśmy, mieszkaliśmy przez pewien czas na bocznicy kolejowej. Podziwiam naszą Mamę i zastanawiam się, jak radziła sobie ze wszystkimi codziennymi sprawami. Po wielu staraniach otrzymaliśmy mieszkanie z małym ogródkiem w Gliwicach Sośnicy, w dzielnicy domów szeregowych. Było to mieszkanie 5 - pokojowe, z łazienką i z piwnicą, wyposażone w bieżącą wodę, kanalizację, piece węglowe w kuchni, w pokojach i łazience. W tym mieszkaniu w maju 1946 roku urodziło się Rodzicom czwarte dziecko, moja siostra Zosia. Z nami mieszkali dwaj bracia Mamy, wspomniani wcześniej Jan i Adam, co było bardzo cenne, gdyż w okolicy pod osłoną nocy grasowały różne bandy plądrujące domy i mieszkania i mordujące mieszkańców. Gdy wydawało się, że życie zaczyna się stabilizować, przyszło kolejne uderzenie. Rozpoczął się powrót przedwojennych polskich emigrantów górniczych z Francji, którzy natychmiast otrzymali mieszkania i wszelkie świadczenia. W Sośnicy była kopalnia, więc mieszkania były potrzebne dla nowych przybyszów. Zostało dla nich przeznaczone i nasze, o czym powiadomiono Rodziców i zaraz przywieziono nowych mieszkańców, trzeba było więc znaleźć sobie nowe lokum. Przez pewien czas mieszkaliśmy razem z przybyszami bez konfliktów i zadrażnień, a przeciwstawne były tylko poglądy polityczne członków obu rodzin. My doświadczyliśmy już „opieki” i nowych porządków, „wyzwolicieli Polski”, oni wielką estymą, wręcz uwielbieniem darzyli zwłaszcza Stalina, który był dla nich kochanym Józkiem, wprost jednym z nich i miał wprowadzić u nas raj. Na szczęście była szansa na otrzymanie mieszkania w Gliwicach, po opuszczeniu go przez znajomych Żydów, udających się do Izraela. Rodzice starali się o uzyskanie na nie przydziału, czyli zgody władz. I wtedy przeżyliśmy kolejny szok. Otóż pewnego dnia, w samo południe, przed dom zajechała ciężarówka i otrzymaliśmy polecenie natychmiastowego wyjazdu. Załogę samochodu stanowili niemieccy więźniowie i nadzorujący ich milicjanci. Pamiętam, że był to piękny pogodny, słoneczny chyba jesienny dzień, a Mama miała rozpoczęte duże pranie. Po kolei, tak jak stały, zaczęto ładować na samochód wszystkie rzeczy, łącznie z tymi mokrymi, pranymi, dokumentami i pieniędzmi. Zginęło wtedy kilka wartościowych przedmiotów, natomiast dokumenty i pieniądze ocalały dzięki uczciwości jeńców, którzy je zabezpieczyli i przekazali Ojcu (milicjanci w tym czasie mieli bardzo złą opinię u ludzi). Przewieziono nas do mieszkania wspomnianych znajomych Żydów. I znowu mieszkaliśmy wspólnie do czasu ich wyjazdu. To było nasze docelowe mieszkanie, w centrum miasta, na drugim piętrze starej kamienicy. 4 pokoje, kuchnia, spiżarka i łazienka, piece węglowe i przynależna piwnica. Życie się ustabilizowało, ale było bardzo ciężkie. Ojciec kilkakrotnie zmieniał pracę, szukając lepiej płatnej, a Mama przy czwórce dzieci zajmowała się domem. Do tego był to czas wielkiej migracji Polaków, a równocześnie wielkiej ich wzajemnej życzliwości. I przez nasze mieszkanie przewinęło się wiele osób z rodziny oraz znajomych: bracia Mamy, budowlańcy - Jan i Adam, matka Ojca, a moja babcia Waleria, jego siostra Józefa i dwie małe bratanice, znajomy z Radomyśla i dwie pochodzące ze wsi Radziechowy Wieprz uczennice Liceum Pedagogicznego marzące o zawodzie przedszkolanki. W czasie wojny, w ramach akcji wysiedlania przez Niemców Żywiecczyzny, ich rodzina była zakwaterowana w domu Dziadka, i stąd znajomość i bezinteresowna pomoc Rodziców dla tych dziewcząt. Po latach, gdy te rodziny odbudowały zniszczone gospodarstwa, zaprosiły nas na wakacje. Trudno pojąć, jak nad tym wszystkim panowała nasza Mama, zwłaszcza że na świat przyszły kolejne dzieci: Bogusław (1948) i Jerzy (1950) i obowiązków przybywało. Chyba w 1950 roku Ojciec otrzymał na korzystnych warunkach pracę kosztorysanta w Gliwickim Biurze Budownictwa Przemysłowego, w którym pracował do emerytury w 1977r. W końcu dodatkowi lokatorzy, łącznie z rodziną Ojca opuścili nasz dom i warunki lokalowe i finansowe nieco się poprawiły, ale nie na długo, bo rodzina znowusię powiększyła o Marię (1951) i Martę (1953). Przybywało problemów, zwłaszcza zdrowotnych, konieczne było lepsze odżywianie dzieci. Pracy więc zaczęła szukać Mama, bo jej dorabianie szyciem już nie wystarczało i mając już ośmioro dzieci ukończyła roczny kurs kosztorysowania dla kierowników budów i otrzymała pracę w Energoprojekcie w Gliwicach. Pracę tę bardzo lubiła, dawała jej ona satysfakcję i cieszyła, wykonywała kosztorysy elektrociepłowni prawie w całej Polsce, także tych największych. Wspominała, że podczas wyjazdów na delegację widziała jak na jej oczach „rosły nowe elektrownie, inne się rozwijały, jeszcze inne remontowały”. Uważała, że praca była jej wkładem w budowę Ojczyzny. W Energoprojekcie pracowała do emerytury w 1977 roku. Po podjęciu przez Mamę pracy zarobkowej nasze warunki bytowe poprawiły się, ale łatwo nie było, bo Rodzice nigdy nie należeli do żadnej partii, a na końcu nasza rodzina liczyła 14 osób, bowiem dołączyli do nas: Bożena (1954), Anna (1955), Adam (1957) i Ewa (1958). Rodzice musieli zmierzyć się z szeroko pojętymi problemami wychowawczymi, zwłaszcza że byli ludźmi wierzącymi, katolikami i w takim duchu wychowywali dzieci i domagali się respektowania ich praw przez władze, zwłaszcza oświatowe. Nigdy nie ukrywali swojej wiary, brali udział w uroczystościach religijnych, różnych konferencjach i zjazdach „Odrodzenia” na Jasnej Górze, w których uczestniczył Prymas Polski kar. Stefan Wyszyński oraz kar. Karol Wojtyła, uczestniczyli w pracach Towarzystwa Przyjaciół KUL-u. Nie uszło to uwagi władz. Szczególnie dwa wydarzenia dały powód do ich specjalnego zainteresowania się Ojcem. Pierwsze z nich miało związek z nauczaniem religii w szkołach. Chyba w drugiej połowie lat 1950 zaczęto likwidować w nich lekcje religii. Początkowo robiono to dość oględnie, proponując je na pierwszych lub ostatnich godzinach lekcyjnych pod warunkiem, że rodzice uczniów o to wystąpią. Jeżeli dobrze pamiętam, w 1959 roku rodzice dzieci uczęszczających do tej samej szkoły co moje rodzeństwo takie życzenie wyrazili, ale nie otrzymali żadnej odpowiedzi, wybrali więc spośród siebie delegację, która miała ich reprezentować w rozmowach z kuratorem oświaty. Oczywiście te rozmowy nie przyniosły oczekiwanego skutku, ale uczestniczące w nich 3 osoby zostały odnotowane i zapamiętane przez władzę. Czekano tylko na sprzyjający moment, który umożliwi rozprawienie się z nimi. I taka chwila nadeszła, a były nią wydarzenia związane z próbą usunięcia po rannej mszy świętej krzyża sprzed franciszkańskiego kościoła w Gliwicach. W obronie krzyża stanęły wychodzące z kościoła kobiety, dołączyli do nich przechodzący mężczyźni, wywiązała się walka między nimi a milicją. Ojciec był wtedy w pracy w innej dzielnicy miasta, nie mógł więc brać udziału w tym zajściu, ale to nie przeszkadzało w jego aresztowaniu. O godz. 4. rano, bez nakazu aresztowania, bez przedstawienia jakichkolwiek zarzutów, zabrano go z domu. To było kilka dni grozy dla nas. Ojciec był po bardzo ciężkiej operacji skrętu jelit, był na ścisłej diecie, a od chwili zabrania go z domu ślad po nim zaginął. Nigdzie nikt o nim nic nie wiedział, ani nawet nie słyszał, a uporczywe dopytywanie Mamy na milicji było traktowane jako jej wymysły. W końcu jednak od jednego z milicjantów otrzymała poufną wiadomość, że jej mąż jest w więzieniu w Chorzowie. Ze swym bratem Adamem pojechała więc do Chorzowa i usłyszała to samo; nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał i wszystko jest wymysłem jej chorej wyobraźni. Dosłownie - kamień w wodę. Był to już jednak czas, kiedy władze starały się stwarzać pozory praworządności, a aresztowanie było bezprawne, trzeba było więc zwolnić aresztanta. Gdy Mama i wujek stali na przystanku autobusowym, zastanawiając się co dalej robić, zjawił się na nim zwolniony z więzienia Ojciec, bez dokumentów i pieniędzy. Po powrocie do domu mówił, że przesłuchania dotyczyły jednego: wspierania wrogów ludu, agentury obcego wywiadu, tzn. Watykanu i służenia „czarnym”, a on jak mantrę powtarzał, że nie chce niczego innego ponad to, co mu gwarantuje konstytucja. Na pożegnanie otrzymał polecenie: „morda w kubeł”. Co ciekawe, zniknęła podpisana przez Ojca lista obecności w pracy w dniu, w którym miało miejsce zajście pod kościołem. Drugie zdarzenie było związane z listem biskupów polskich do biskupów niemieckich. Kiedy fala „spontanicznego oburzenia” na ten list dotarła do liczącego 600 pracowników biura Ojca, on jeden jedyny nie podpisał się pod „protestem”. Po kilku latach opisane wydarzenia stały się powodem napisania listu przez pierwszego sekretarza PZPR do dziekana Wydziału Automatyki Politechniki Śląskiej. Na tym wydziale chciała podjąć studia moja siostra Maria. List zawierał polecenie, aby tej panienki nie przyjmować na studia ze względu na postawę i poglądy Ojca. Sprawa wydawała się prosta, bowiem członkiem komisji egzaminacyjnej była żona towarzysza sekretarza, nie miał więc on powodu do obaw. Kopię tego listu widział Ojciec przed swoim odejściem na emeryturę. Okazało się jednak, że siostra zdała egzamin najlepiej i trudno było spełnić „prośbę” sekretarza. Nie było to jednak niemożliwe, ale na przeszkodzie stanęła postawa pana profesora Tadeusza Zagajewskiego. Zwołał on w tej sprawie radę wydziału, a ta orzekła, że Maria Miazgowicz została przyjęta na uczelnię. O tym posiedzeniu rady siostra dowiedziała się od sekretarki wydziału dopiero przy odbieraniu dyplomu po ukończeniu studiów. Cóż w tej sytuacji mógł uczynić „biedny” autor listu? Jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem wyników egzaminu przyszedł Ojcu pogratulować tak wspaniałej córki. Zarówno w pracy, szkole i szeroko pojętym otoczeniu Rodzice mieli mnóstwo kłopotów wynikających nie tylko z wyznawanej wiary, ale przede wszystkim z posiadania dużej rodziny, której akceptacja przekraczała możliwości wielu ludzi. Poza tymi problemami zewnętrznymi były także wewnętrzne, rodzinne, związane przede wszystkim z chorobami zarówno nas dzieci, jak i Rodziców oraz z wychowywaniem dzieci. Każde z nas było inne, miało inne potrzeby i wymagało innego podejścia. Na nasze szczęście Mama była osobą nieprzeciętną, posiadającą nie tylko wielką wiedzę, ale także talenty organizacyjne, praktyczne, manualne i co bardzo ważne psychologiczne i pedagogiczne. Starała się dać nam jak najwięcej miłości i troskliwości, a żaden trud dla nas poniesiony nie był dla niej za wielki. Trudno pojąć, jak mogła podołać tak wielu i tak dużym obowiązkom, po latach stwierdziła, że jej samej trudno było w to uwierzyć. Pomagała jej w tym silna wiara, którą starała się nam przekazać. Oczywiście wspierał ją Ojciec, który był jej i naszym oparciem, człowiekiem prawym i bezkompromisowym oraz surowym w stosunku do siebie i dzieci, zwłaszcza synów, co jednak nie zawsze dawało dobre efekty. Wtedy wkraczała Mama. Trzeba podkreślić, że Ojciec nigdy nie kwestionował postępowania Mamy i odwrotnie. Ojciec początkowo nie był człowiekiem religijnym, w młodości należał do organizacji lewicowych, ale z czasem, gdy zauważył, ilu dowodów działania Bożej Opatrzności doświadczyła nasza rodzina, zmienił zdanie, w czym pomogła mu jego wrodzona szlachetność. Stał się gorliwym, głęboko wierzącym katolikiem i my takim go pamiętamy. Dorosłym dzieciom Rodzice nie narzucali zdania, chociaż zawsze, gdy uznali to za słuszne, je wyrażali. Dali nam przykład prawdziwego bohaterstwa, nie tylko tego widocznego w czasie wojny, ale i tego cichego, wytrwałego, wyrażającego się służbą rodzinie. Do ostatnich chwil byli dla nas opoką i wsparciem, punktem odniesienia i tak bardzo nam ich brakuje. Ostatnie lata życia spędzili w Bielsku-Białej. Zmarli 14.03.2007r. - Mama i 27.03.2012 r. - Ojciec. Do druku przygotował Grzegorz Boguń Przypisy: narzeczonego, wysyłając zdjęcie z podpisem „Kochanej Reginie Władek |